piątek, 2 grudnia 2016

Lizard - "Trochę żółci, trochę więcej bieli"

Na froncie okładki widnieje napis: "Muzyka ciężka, trudna i nieprzyjemna". Trochę poniżej informacja, że "album nie zawiera suity 'Malezyjska kura'. Nie zawiera także wakacyjnego hitu 'Słone żuchwy transgenicznych szczebiotek'". 

Wydawałoby się, że Lizard sobie z nas żarty stroją, w najlepsze łacha drą. A przecież poważnym artystom nie przystoją takie harce. Uśmiech kala twarz prawdziwego artysty, robi z niego niewydarzonego komedianta ze spalonego teatru. Smutek jest przypisany do artysty jak wódka do nieszczęścia. Ergo - Lizard to nie artyści? Zresztą, wystarczy spojrzeć na spis utworów, a tam: "Zdradzeni o świcie, czyli szepty oraz spora dawka jaszczurowego uderzenia" albo "Ziemniak umiera sam? Nigdy!". Hucpa! Czy to mogą być poważne utwory? Oj mogą, proszę na słowo uwierzyć, mogą być poważne jak cholera.





W założeniu album "Trochę żółci, trochę więcej bieli" został pomyślany jako potężna, niespełna czterdziestominutowa suita, rozerwana na rozdziały i podrozdziały, ale zdecydowanie bardziej przekonuje podział jaki zastosowano na edycji winylowej, czyli rozerwanie całości na odrębne kawałki: część pierwszą i drugą. Głównie dlatego, że druga połowa nieco mniej trzyma się głównego wątku, czuć, że to już inna piosenka, gdy tymczasem pierwsze dwadzieścia minut można bez zająknięcia nazwać jednym, koherentnym utworem. Taki podział ma jeszcze jedną zaletę - dzięki niemu można stworzyć pewną szufladkę dla "Trochę żółci, trochę więcej bieli. Część I", a będzie to szufladka nielicha, bo w niej skryte są - i mam pełną świadomość wypowiadanych słów - największe suitowe arcydzieła w historii polskiej muzyki, wliczając w to "Bema pamięci żałobny rapsod" i "Memento z banalnym tryptykiem". Właśnie tak, nowe dzieło Lizard można przechowywać razem z powyższymi, legendarnymi już dziełami.





Wracając do pytania, czy grupa nagrała poważne utwory? Tak, Lizard stworzyli monumentalną wręcz suitę, która powinna przejść do klasyki rockowego grania w Polsce. Podobieństwa nie kończą się zresztą na samej formie kompozycji, ale fakcie, że Lizard to i owo sobie od Niemena i SBB pożyczają. A gdy się tak jeszcze doda słyszalne inspiracje pierwszymi dwoma albumami Budki Suflera (przede wszystkim "Pieśnią niepokorną", "Samotnym domem" i "Cieniem wielkiej góry") to pewnie wielu gotowych jest pomyśleć, że przesadzam, bzdury plotę, a najpewniej to zwariowałem, bo to nie może być aż tak dobre. Fakt jest jednak taki, że Lizard skomponowali dwadzieścia minut ocierające się o muzyczne arcydzieło. Genialny tekst, żywiołowy i pełen rozszalałych emocji wokal śpiewającego polskie teksty Bydlińskiego ("Pejzaż z brunatnym horyzontem #2" miażdży i wbija w ziemię podniosłą atmosferą i pokładami wyegzaltowanego liryzmu!), przecudne organowo-hammondowe, analogowe brzmienie, a do tego free jazzowa, ocierająca się o wirtuozerię część instrumentalna w stylu King Crimson wzbogacona dodatkowo o kapitalne popisy saksofonu i trąbki (obie części "Trwogi i delikatnego przebłysku samokontroli" są pod tym względem wspaniałe, a zaproszenie do współpracy Bartosza Dąbrowskiego i Marcina Żupańskiego zdecydowanie podniosło artystyczną wartość krążka).



Część druga, to tak naprawdę osobny utwór, tytułowany jako "O słowach, co z książek do głowy, a z głowy do serca spłynęły". Opowiada historię pewnego malarza - Bydliński śpiewa: 

Raz w pewnym mieście gdzieś
żył malarz, który zwodził czas
Wiecznie młody był. 

Kompozycja jest lizardowską wersją "Portretu Doriana Greya" Oscara Wilde'a. Sięganie po klasykę literatury to dla Bydlińskiego nie nowość, wystarczy wspomnieć poprzedni studyjny album grupy "Master & M" (2013), będący w istocie prog-rockową wariacją na temat "Mistrza i Małgorzaty" - a mnie na samo wspomnienie pobrzmiewa w głowie tekst z tamtego krążka: 

Kto nie tańczył baja bongo
Kto nie drażnił małpy z Kongo
Kto nie jeździł do Dżakarty
Kto nie przegrał duszy w karty.

Opowieść o malarzu nie ma już może takiego rozmachu jak pierwsze dwadzieścia minut, ale to wciąż absolutny top polskiej progresji czasów kryzysu kultury muzycznej. Całość wieńczy trzecia i ostatnia część "Pejzażu z brunatnym horyzontem" z dęciakami w atmosferze skąpanych w deszczu krajobrazów z filmów Pasikowskiego muzycznie ilustrowanych przez Michała Lorenca.





Lizard albumem "Trochę żółci, trochę więcej bieli" potwierdzili, że są bodaj największym i najkompletniejszym bandem w Polsce grającymi progresywny (miejscami symfoniczny) rock o klasycznym, korzennym wręcz obliczu. Rozumieją tę stylistykę jak nikt inny w kraju i są w jej granicach bezbłędni. Mało tego, nagrali utwór, który obok "Bema pamięci żałobnego rapsodu" czy "Mementa z banalnym tryptykiem" powinno się prezentować jako modelową i sztandarową w historii polskiej muzyki prog-rockową suitę, ale też jako największe osiągnięcia i możliwości gatunku. Stworzyli rzecz ocierającą się o arcydzieło. Druga część krążka traci nieco impet, ale to wciąż fenomenalne granie, które koniecznie trzeba poznać. Szkoda, że Lizard są tak mało znani (oczywiście w porównaniu do chociażby takiego o dekadę młodszego Riverside), a poprzednie studyjne krążki grupy (w sile pięciu), praktycznie niedostępne. To potwornie ogranicza poznanie tej nieprzeciętnej kapeli. Póki co należy się cieszyć tym co kapela zaprezentowała na „Trochę żółci, trochę więcej bieli”, bo jest to absolutnie porywające, nieprzeciętne i ambitne wydawnictwo!


"Trochę żółci, trochę więcej bieli" || Polska 2016
Wykonawca: Lizard
Wydawca: Audio Cave
Gatunek: rock progresywny, art-rock, rock symfoniczny


 


1 komentarz:

  1. mój tata ma bzika na punkcie winyli:) jego kolekcja liczy sobie całą półkę na szafie xd gratuluję wydania książki:)

    OdpowiedzUsuń