Świat muzyczny oszalał gdy po Internecie rozeszły się pierwsze plotki o rzekomych pracach Davida Gilmoura – uznawanego za jednego z najwspanialszych gitarzystów w historii rocka – nad materiałem na nowy album, mający ukazać się pod szyldem legendarnej formacji Pink Floyd. Z początku podejrzewano nawet, że do projektu przyłączy się sam Roger Waters... Płonne były to nadzieje, gdyż szybko okazało się, że nie będzie nowego Floyda, będzie za to nowy Gilmour.
„On An Island” na pewno nie zaskoczy zaznajomionych z muzyką Pink Floyd pod rządami Davida Gilmoura, gdyż klimatycznie nie odbiega on od ostatniego premierowego krążka grupy - „The Division Bell” (1994). Jak przystało na Gilmoura jest bardzo sentymentalnie, spokojnie, melodyjnie i ciepło. Muzyka płynąca z głośników przez ponad pięćdziesiąt minut tworzy nieomal utopijny świat pełen wspomnień z dzieciństwa i radości dnia codziennego, szkoda tylko, że wszystko to cukierkowate i gdy się głębiej wsłuchać sprawia wrażenie strasznie sztucznego. Szkoda również, że muzyka miast przykuwać uwagę i szarżować na pierwszym planie już po kilkunastu minutach staje się tłem do codziennych zajęć i zanika w natłoku innych czynności.
Zaczyna się od mocno artowego intra „Castellorizon”, by zaraz zalać nas dźwiękami zdecydowanie najpiękniejszego utworu z płyty, tytułowego „On An Island”. Jest też wyśmienite, przywodzące na myśl pierwszą płytę Floydów i utwory „Astronomy domine” oraz „Interstellat overdrive”, mocno space-rockowy „Take a Breath”; bluesowy „This Heaven”; przepiękne, instrumentalne „Red Sky At Night” (Gilmour na saksofonie wbrew temu co wypisują niektórzy recenzenci wypada wyśmienicie i kojąco wpływa na zaśmiecony codziennymi sprawami umysł) oraz „Then I Close My Eyes”. Jest też bardzo ciekawy „A Pocketful Of Stones” z Możdżerem na pianinie i sielankowy „Smile” z przepięknym połączeniem wokalizy Polly Samson (prywatnie żony Gilmoura), jak zwykle rewelacyjnie brzmiącymi organami Hammonda i solówką na gitarze akustycznej. Płyta jest po prostu śliczna, niestety równie śliczna jak schematyczna i przewidywalna.
„On An Island” zdaje się być produktem, który tworzy uczuciowe ciepło poprzez wyrachowane i perfekcyjne odegranie utworów – niby sprzeczność, lecz w przypadku Gilmoura całkiem na miejscu. W kompozycjach Davida nie ma miejsca na instrumentalne szaleństwa, nawet solówki niby pełne uczuć, ale odegrane jakoś tak zimno. Szkoda również, że Gilmour zapraszając do współpracy nad krążkiem takie tuzy jak Graham Nash, David Crosby, Richard Wright, Leszczek Możdżer czy Guy Patt nie dał im pola do zaprezentowania siebie, a jedynie kazał odegrać/odśpiewać napisaną wcześniej muzykę. Trochę to nie fair, a jednocześnie słychać, że „On An Island” to płyta w każdym calu perfekcyjna, lecz przez to dziwnie oschła. Jak już powiedziałem album zdaje się być mieszanką wyrachowanego zimna z uczuciowym ciepłem - nie potrafię użyć innego określenia.
Jest rockowo, bluesowo, momentami progresywnie, na pewno sentymentalnie i spokojnie. Jedynie najlepsze określenie „On An Island” jakie w tej chwili mi się nasuwa to bez zbędnego słowolejstwa - śliczna. Solowy album Davida Gilmoura jest śliczny – tylko śliczny, czy aż śliczny to już pozostawiam pod osąd słuchaczy, którzy w krążek powinni się zaopatrzyć, bo kawał to wartej przesłuchania, pięknej muzyki. Pink Floyda może nie ma w tym wiele (ale nierozważnie było sądzić, że lider legendarnej formacji stworzy coś na miarę Pink Floyd i podpisze to własnym nazwiskiem), jest za to Gilmour, jego ciepłe gitarowe solówki, przepiękny wokal... i szczypta nudy.
"On An Island" || UK 2006
Wykonawca: David Gilmour
Wydawca: EMI
Gatunek: art-rock
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz